niedziela, 6 grudnia 2009

Z kulą ziemską u nogi

Lektura najnowszej książki Jacka Podsiadły budzi skrajne emocje – od radosnego zachwytu po najczarniejszą rozpacz. Spękana i niestabilna zdaje się wciągać czytelnika w niespokojną grę z czasem i rzeczywistością, grę, w której nie ma zwycięzców. Na temat Życia, a zwłaszcza śmierci Angeliki de Sancé wypowiadano się różnie, bo też i obok tej publikacji nie sposób przejść obojętnie. Jedni zarzucali jej zbytnią familiarność sugerując, że tak naprawdę najnowszą książkę Podsiadły zrozumieć mogą jedynie ludzie z jego najbliższego otoczenia i że tekst w zbyt małym stopniu nastawiony jest na odbiór, inni zaś zachwycali się nad sposobem obserwacji rzeczywistości stosowanym przez autora. Nie sposób nie zgodzić się po części ze wszystkimi tymi opiniami.

Niewątpliwie najbardziej charakterystycznym elementem książki jest jej układ kompozycyjny. Odnosi się wrażenie, że tom został poskładany z różnych, niepowiązanych ze sobą opowiadań, fragmentaryczne fabuły rozsypują się i przenikają, w rezultacie tworząc swoistą sylwę – różnorodną, wielowątkową, choć przecież nie pozbawioną ani wzajemnych połączeń ani wspólnego dla wszystkich elementów paradygmatu. Fragmenty opowiastek, przemyślenia, zapiski z podróży pomieszane w czasie i przestrzeni, a także pełne wszelakich odniesień kulturowych spajają się w całość, której rozbicie nadaje poruszanym problemom uniwersalność, wkomponowując się w motyw przemijania, utraty i ważkości czasu.

O czym więc jest ta książka? Historia nimfomanki Angeliki i jej trudnych związków z jeszcze trudniejszymi mężczyznami, od Rescatora, poprzez Pająka Jelitko i Wieloryba, na Anhellim kończąc, korespondująca intertekstualnie ze znaną przed laty serią filmów o markizie Angelice i jej ukochanym, przeplata się z elementami powieści Drogi – zawsze Drogi, nigdy nie drogi, odbywanej na różne sposoby, różnymi środkami transportu, Drogi nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, której punkt wyjścia zawsze może okazać się punktem docelowym. W czasie Drogi znajduje się narrator wraz ze swymi przyjaciółmi, ale przecież nie opuszcza ona także Angeliki, nie opuszcza żadnej z wymienianych w książce postaci, wiąże się z ciągłym przemijaniem, zapominaniem (Ale przyjdzie kiedyś dzień, że zamknę oczy i nie zobaczę nic), a koniec wyznacza jej Śmierć, mówiąca, kuriozalna i niemożliwa do ogarnięcia, choć przecież bliska, wszechobecna w takim samym stopniu na kartach książki, co w naszym codziennym życiu. Rzeczywistość splata się u Podsiadły ze snem, życie bez możliwości oderwania, lotu, staje się otępiającym więzieniem (Ziemia jest wielką kulą u nogi każdego przedstawiciela naszego ponurego, nielotnego gatunku (s. 230), zwyczajne wydarzenia stają się nadzwyczajne jedynie ze względu na swoją pospolitość dostrzeżoną poetyckim, artystycznym okiem, a każda chwila staje się cudem wyłącznie ze względu na swój chwilowy, niepowtarzalny charakter. 

Z owego dążenia do końca Drogi może wynikać sam tytuł książki – to nie życie Angeliki, a właśnie jej śmierć jest tu najważniejsza, ale można odczytywać go również ironicznie w stosunku do treści – przecież tak naprawdę nie chodzi o śmierć, o koniec Drogi, ale o Drogę samą w sobie, tak samo jak nie chodzi wyłącznie o Angelikę, co zostaje nam zasygnalizowane już na samym początku lektury. Czyżby więc przewrotność tytułu wskazywała przede wszystkim na przewrotność treści? I takiej ewentualności nie można w tym miejscu wykluczyć.

Podsiadło odnajduje się w prozie niemalże tak znakomicie, jak w poezji. Pomimo iż to jego pierwsza poważna próba prozatorska (choć wcześniej opublikował co prawda przewodnik po Wilnie i dwa tomy felietonów - A mój syn... i Pippi, dziwne dziecko, to jest to jego pierwsza próba napisania rozbudowanej fabuły), przez niego samego wyjaśniana przypadkową rozmową ( „Innym razem zadzwonił do mnie znajomy i powiedział: „Może byś napisał książkę, co?”. A ja odpowiedziałem: „To niezły pomysł. Ale ja nie umiem zmyślać”. „Coś wymyślisz. Angelikę i Wieloryba albo coś zupełnie innego”, powiedział. Tak powstała ta książka.”(s. 226), wychodzi z tej próby obronną ręką. Jego styl jest przejrzysty, a proza barwna, choć nie pozbawiona poetyckich elementów, których brak dziwiłby niewątpliwie w przypadku utworu jednego z najbardziej znanych poetów pokolenia "bruLionu". 

Zarówno poetycka, jak i wielce nieuporządkowana jest również narracja utworu, zmieniająca się co chwila, przeplatająca najróżniejsze dyskursy, przechodząca z języka literackiego, czy nawet filozoficznego, po przepełniony wulgaryzmami, kolokwializmami i dialektyzmami uliczny sposób wyrażania. Narrator zmienia się z pierwszo- na trzecioosobowego w zależności od historii, w której się znajduje i nie ma możliwości stwierdzenia, czy to ten sam narrator, a już tym bardziej tego, czy jest on tożsamy z autorem. Podsiadło bawi się narracją, dyskursywnością, czytelnikiem w końcu, bawi się nie podsuwając, na żadnej z płaszczyzn utworu gotowych rozwiązań. Bałagan cechujący układ książki pogłębia się na gruncie języka, paradoksalnie odrobinę go porządkując, gdyż to właśnie język w dużej mierze różnicuje pojawiające się w książce dwie opowieści.

Sylwiczny charakter Życia, a zwłaszcza śmierci Angeliki de Sancé, jej niepoukładanie, układ graficzny, w tym charakterystycznie zawijające się końce lub początki niektórych zdań, zamieszczone wykresy, zdjęcia, niepoukładanie narracji i fabuły, a także elementy autobiograficzne autora, przewijające się w tekście sprawiają, iż staje się on zaskakującą bez przerwy hybrydą, mogącą być może aspirować nawet do miana utworu postmodernistycznego, czymkolwiek nie byłby postmodernizm i jakkolwiek niebezpieczne nie byłoby takie domniemanie. Poza ukrytymi, choć możliwymi do dostrzeżenia odniesieniami literackimi, chociażby do Woltera czy cytowanego kilkakrotnie w książce Brautigana, w tekście pojawiają się również prawdziwe nazwiska: Gretkowskiej czy Ziemkiewicza. Te prywatne wycieczki mogą nie przypaść niektórym czytelnikom do gustu (Patison poruszył również kwestię Manueli Gretkowskiej, która jego zdaniem jest osobą trochę schizofreniczną. (s. 27) i nie znajdują żadnego uzasadnienia w treści utworu. Stąd może narodzić się oskarżenie o skierowanie książki wyłącznie do małej grupki „zorientowanych” czytelników, znających autora na tyle dobrze, by zrozumieć jego tekst i wszystkie intencje, jednak tego typu oskarżenie nie tylko mijałoby się z prawdą, ale i celem – nie istnieje przecież kategoria odbiorcy doskonałego.

Za każdym razem, kiedy myślę o tej książce, pierwszym określeniem, jakie mi się nasuwa jest wyraz „dziwna”. I właśnie to słowo chyba najlepiej oddaje klimat Życia, a zwłaszcza śmierci Angeliki de Sancé. Wielu elementów jest tu za mało, całego mnóstwa za dużo. Zbyt dużo liczb opisujących strzały oddane w poszczególnych westernach, zbyt mało słów, strzałów celnych, trafiających w czytelnika i przeszywających go na wylot. Podsiadło podsuwa nam utwór ciężki, pod maską lekkiego stylu skrywający trudne tematy, skłaniający do głębokiej refleksji pomiędzy wybuchami niezobowiązującego śmiechu i momentami wzruszenia. Być może cała trudność tej książki leży właśnie w jej pozornej lekkości, w niefrasobliwym podchodzeniu do spraw bolesnych?

Podsiadło udowodnił, że nie należy go szufladkować jako poetę o zawężonych z biegiem lat horyzontach literackich i wypracowanym, niemożliwym do przełamania stylu. Ta książka pokazuje nam go w nowym świetle – tak naprawdę ciężko powiedzieć, czy lepszym, czy gorszym, na pewno innym, świetle podkreślającym fakt, iż potrafi być również znakomitym prozaikiem i że wbrew obiegowej opinii jest nie tylko podstarzałym anarchistą, ale też przede wszystkim dojrzałym artystą, który nie boi się nowych wyzwań i dzielnie, a wręcz imponująco, stawia im czoła.


Jacek Podsiadło: Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé. Wydawnictwo Znak, Kraków 2008.

piątek, 4 grudnia 2009

Mrocznienie


Leon Wyczółkowski - Krucyfiks królowej Jadwigi.



A więc... jesteś. Stoisz tu przede mną. Wisisz przede mną. Przede mną ogarnia cię mrok.

Buntowniku z wyboru, dezerterze swoich czasów, symbolu wieczności, bólu, cierpienia, pogardy, figuro – właśnie tak – retoryczna.
Potęp mnie.
Za ich zapomnienie. Za ich mrok. Za te świece, od wieków tonące w niezmiennej ciemności. Naprawdę myślałeś, że coś znaczysz? Naprawdę wierzyłeś, że będą pamiętać? Że zrozumieją? Nie wiedziałeś, że tylko empiryzm potrafi ukształtować percepcję na zadowalającym cię poziomie?
Nie, przecież proste rzeczy cię nie dotyczyły. Byłeś ponad tym wszystkim. Ponad nimi. Ponad nami.
Spoglądamy w górę, by widzieć cię na krzyżu. Ogromna, czarna figuro na tle pęczniejącego mroku, patrz – oto ludzie! Te małe istotki, nieznaczne koszmary, w które wierzyłeś. Widzisz ich krzyże? Są malutkie, a jednocześnie nieskończone. Naiwne w swojej doczesności, idiotyczne w dążeniu do czasowych efektów. Ale to wszystko nieważne, czymże są ich krzyże w porównaniu z twoją ponurą monumentalnością? Problem pojawi się wtedy, gdy dostrzeżesz, że nasze krzyże nie są retoryczne. O ile zechcesz to dostrzec.
Toniesz. Toniesz w ciemności, której stałeś się przyczyną. Śmierć jest dopiero początkiem koszmaru zapominania i bycia zapominanym – długiej wędrówki zakamarkami mentalnej rzeczywistości, uzurpowanej sobie za własną. A może krótkiej, ulotnej jak gasnący płomień świecy?
Wszystko zależy od punktu wiszenia.

piątek, 27 listopada 2009

***

Nie warto szukać wiedzy, gdzie szczęście się zaczyna
Ulotne, bierne, puste - niedbałe o człowieka
Nie warto wierzyć w siłę papierowego świata
Od iskry który runie, nim zagaśnie.

Budowle tekturowe o szybach z celulozy
I pustce w fundamentach, gdzie kiedyś był nasz świat
O dachach wybujałych w najdalszych kręgach złudzeń
O drzwiach zamkniętych nagle na niewidzialny klucz

Za ogrodzeniem życia łypiące cicho okiem
Na prapoczątek szczęścia, zgubiony gdzieś we mgle
Niewinne i umarłe, bezwiednie mruczą czasem
Modlitwę o najmniejszą, lecz płomienną łzę.

niedziela, 22 listopada 2009

Czasem

[Mały eksperyment rymotwórczy.]


Czasami nie wiem czym jest dobro
Może dlatego, że chcę zła
Czasami błądzę gdzieś w ciemności
Czasami pragnę odejść tam

Czasami walczę, choć beznadziejnie
Czasami krzyczę niemy krzyk
Czasami tworzę światy chwiejne
Czasami skryć się pragnę w nich

Czasem cierpię, choć cierpię cicho
Czasem w nicości widzę błysk
Czasem nie widzę siebie w życiu
Czasem nie widzę w życiu nic

Często pragnienia nikną wśród czasów
Często marzenia giną wśród snów
A kiedy piękno ukrywa się w bagnie
Jedynie żałość zostaje tu

Gdy znajdę słońce, opuszczę mrok
By złożyć swe życie rozbite w mak
Gdy ktoś wskaże mi mój pierwszy krok
Znajdę swą drogę, wkroczę na szlak.

sobota, 7 listopada 2009

***

Milczenie wiatru
Wśród drzew pogardy
Wysokopiennych

Prześlizguje się odblaskiem spod powieki.

Nie pragnie, nie pożąda niczego
Prócz prawdy.
Nie czeka na nic, nie kocha nikogo
Poza samotnością.

Istnieje jako sen,
Ulotna chwila ducha,
Zapomniana dla świata.

Umiera jako człowiek.

Żegnaj

Żegnaj
Dziś odejdziesz
Może to boli -- nie wiem
Ale znikniesz
Ze swą naiwnością i poczuciem klęski
Ze swym światem niespełnionych wizji
Iluzji
Ze swym śmiechem i swymi łzami
Z wydrążoną skałą niedoskonałości
Braków, win, cierpień i porażek
Których przecież nie było
Iluzja
Twoje życie nie było niczym innym
A przecież świat nie wzywał cię do życia
W kłamstwie
W fałszywej trosce bez poświęcenia
W cierpieniu
Odejdziesz
Do świata potępionych
Który od tak dawna jest twoim
A to, co pozostanie...

Żegnaj dziecko
Możesz zniknąć
Musisz zniknąć
Musisz umrzeć
Żegnaj

poniedziałek, 4 maja 2009

Kobieta

Poznanie burzy platoniczność,
Piękno wyostrza brzydotę
Strach nieposkromiony
W milczeniu, mimochodem
Vagina dentata
Edycja limitowana
Gratis kobiecość w saszetce
Za jedyne milion złudzeń.

Ulice pachnące dymem
Z kominów postindustrialnych
Piękno wyostrza brzydotę
Wśród marzeń nienagannych.
Ciepła woda pochłania
Pieniącą, żrącą saszetkę
I nagle, jednym haustem
Kobieta staje się ciałem.

Dom pusty, cichy głuchy,
Kurz połyskuje w promieniach
Piękno wyostrza brzydotę
Gdy platoniczność umiera.
Nowy, nieznany gender,
Nowe, nieznane myśli.
Postwaginalne podejście
Do treści nieosiągalnych.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Popołudnie

Za lewą burtą tramwaju
Plamy słonecznych miraży,
Bruk połamany niemocą
Nieumarłych kwiatów.

Błędne cienie słoneczne,
Smutek umarłej baśni,
Pustka snująca się wokół
Jednostek nieporuszonych.

poniedziałek, 2 marca 2009

Głos

Marzenie przybyło
Odległe jak horyzont
Bliskie niczym letni wiatr
Odeszło
Pośród skarg niepoliczonych
Głosu z ciemnośći
Który kazał żyć

Przetrwanie
Jest sloganem

Las

Wszystkim, którzy błądzą. 

Z przyjaźnią sprawa nie jest taka prosta. Długo i z trudem się ją zdobywa, ale kiedy się już przyjaźń posiadło, nie sposób się od niej uwolnić, trzeba stawić czoła. 

Albert Camus 


Ciemność. Namacalna i gęsta jak smoła, wnikająca w każdy najmniejszy neuron zanurzonego w niej ciała. Dominująca nad światem. Wszechogarniająca czerń wyostrza zmysły do granicy bólu, każdy dźwięk nabiera intensywności krzyku i przywołuje myśl o obecności zagrożenia. Gdy wzrok odmawia przedzierania się przez zasłonę nocy, zmuszając do kluczenia po omacku, nic nie może ukoić lęku. I poczucia winy. 

Poczuł to ułamek sekundy przed deportacją. Bo to przecież niewybaczalny błąd, wina tego przeklętego medalionu. Dlaczego zareagował tak impulsywnie? Dlaczego go nie powstrzymali? No tak, Hermiona krzyczała, wołała, prosiła, ale wybrała Pottera. Wybrała Pottera... 

Chropowata kora drzewa daje oparcie. Stopa po omacku szuka jakiejkolwiek drogi wolnej od przeszkód. Palce prześlizgują się po zmarzniętej korze, chwytają gałęzie, czerwienieją na mrozie. Twarz atakują miliony płatków śniegu. Noga znajduje oparcie, można zrobić pewniejszy krok w przód, oddalając się od drzewa, które milczy, podobnie jak milczą leśne zwierzęta. Jedyny dźwięk w tym cichym, ciemnym lesie to odgłos upadku ludzkiego ciała. 

Upadł na kolana. Postaci nad nim wydawały się sięgać nieboskłonu. Strach zmroził jego serce, choć przecież powinien nauczyć się walczyć z lękiem. Gdyby tu byli... Gdyby ich nie zostawił... Chwila w której stracił różdżkę wydawała się być ostatnią. Już ich nie odnajdzie. Przegrał. Ta świadomość dodała mu odwagi i siły do walki, lecz pomimo to nadal czuł się przegrany, niepotrzebny, czuł się nikim. Z dwoma różdżkami w kieszeni. 

Ból. Chłód ogarniający całe ciało. Śnieg wciskający się do oczu i ust. Powolne podnoszenie się po upadku. Całe ciało drętwieje, śliskie podłoże budzi większy niż dotąd lęk. Echo upadku niesie się wśród nocy. Gdzieś w oddali łopoczą skrzydła spłoszonego ptaka. Zimno przenika na wskroś, stopa szuka przestrzeni wolnej od skrywającego się pod warstwą białego puchu lodu. Gałęzie zahaczają o ubranie, niczym ręce powstrzymujące przed podjęciem kolejnego kroku. Ręce przyjaciół... 

- Zostawiłeś ich? – niedowierzanie w głosie Billa ukłuło jak nigdy. Wyobraził sobie, jak zareagowałaby mama, Fred, George, Ginny... Wszyscy. Gorzej? Lepiej? Na pewno boleśniej. Nie potrafił spojrzeć bratu w oczy. Jego wzrok wędrował po salonie. Stół, krzesła, kominek z wesoło trzaskającym ogniem, pełna poczucia winy twarz... Nie, nie mógł w nią patrzeć. Odwrócił wzrok od lustra w zdobionych ramach i utkwił go w dywanie. 
- Bill, ja... – zaczął nieśmiało. 
- Myślałem, że tylko jeden z moich braci jest skończonym dupkiem. A teraz ty zdradzasz swoich przyjaciół – powiedział Bill spokojnie. Usłyszeli dźwięk trzaskanego szkła. Fleur, stojąca w progu salonu, wyciągnęła różdżkę, by naprawić rozbitą szklankę. Nie zwrócili na nią uwagi. Pomiędzy braćmi zdawał się rosnąć mur wzajemnego niezrozumienia i żalu. Pierwszy raz tego dnia spojrzeli sobie w oczy. 
- Nie zdradziłem ich, Bill. Lepiej umrzeć niż zdradzić swoich przyjaciół. Nie zdradziłem... Prawda? – Głos zaczął mu się łamać, wstrzymał oddech, czuł, jak do oczu cisną się łzy. I nie potrafił ich powstrzymać.
 

Chłód na policzkach taki sam jak wtedy. Takie samo poczucie pustki, taka sama ciemność w sercu. Otwarta rana, która przecież kiedyś musi się zagoić. Jeśli ich znajdzie. Jeśli mu wybaczą. Drży z zimna. A może ze strachu? Gdzieś w oddali trzaska gałązka, przypominając o smutnej rzeczywistości. Nasłuchiwanie i znów cisza. Milczenie uśpionego lasu. Stopa wyczuwa twardy grunt chroniony przed śniegiem dachem z gałęzi. Zmęczenie daje o sobie znać. Usiąść. Choćby na chwilę. 

- Usiądź. – Opiekuńcze ramię brata podtrzymywało dygoczące od szlochu ciało. Och, jakie to żałosne. 
- Bill... 
- Odnajdziesz ich. Na pewno ich odnajdziesz. 
Ktoś wcisnął mu w rękę chusteczkę. Wilgotna mgła powoli znikała z oczu. Obraz wyostrzył się i dostrzegł twarz starszego brata tak bliską, jak nigdy dotąd. Ciepła ręka dotknęła jego dłoni. Fleur milczała, tylko jej dotyk wyrażał współczucie, może żal, może zrozumienie, ale na pewno nie złość. Patrzyła w przestrzeń, jakby nie potrafiła odnaleźć właściwych słów. Jej milczenie było gorsze od nagany Billa. Bez słowa podała mu szklankę z gorącą herbatą, gestem wskazała stojącą na stole szarlotkę. Ta milcząca gościnność go przeraziła, więc milczał, podobnie jak jego brat i bratowa. Cisza opanowała dom.
 

Cisza. Nienaturalna cisza, poczucie kręcenia się w kółko i beznadziejności. Ich zaklęcia ochronne są naprawdę dobre. A może się myli? Może wcale ich tu nie ma? Może to tylko sprytna pułapka, może... zemsta? Nie, to niemożliwe. Bał się otaczającej go zewsząd, smolistej ciemności nie mniej niż świtu. Podwinął nogi i objął je ramionami. Tak jest odrobinę cieplej. 

Siedział na łóżku, podwinięte nogi objął ramionami. Cisza Muszelki go przytłaczała. Nie, Fleur i Bill nie pogodzili się z tym, co zrobił, wiedział to. Czuł to w ich wzroku i w upartym, ciężkim milczeniu. Wiele by dał, by móc być teraz w Norze z nimi wszystkimi, by Voldemort nie istniał, rozpłynął się w powietrzu, by ta wojna nie pogrążała go w takiej rozpaczy i tęsknocie. Krzyczała... Wołała go... Wybrała Pottera... Przypomniał sobie brzmienie jej głosu, tak aksamitne i kojące. Lubił, gdy wypowiadała jego imię, tak jak teraz. Jak teraz? Wygaszacz znalazł się w jego dłoni. To czysta głupota, ale dlaczego nie... Pstryknął i ujrzał światło. 

Refleks światła na powiece wybudza z drzemki. Światło? Niemożliwe. Skostniałe nogi z trudem podnoszą się ze zmarzniętej ziemi, wzrok szuka blasku pośród mrocznego lasu. Ciało bezwiednie lgnie w stronę tajemniczej poświaty za drzewami. Oczy nie wierzą oślepiającemu błyskowi, który się im ukazuje. Patronus. Srebrna łania. Nie czuje lęku, choć pewnie powinien. Nie czuje niczego. Podąża za łanią.

sobota, 28 lutego 2009

***

Płomienie nocy zapełniały ciemność blaskiem nowego dnia.
Świat spał, nieprzygotowany na niespodzianki przyszłości,
pewien, że kolejne dni zawitają ze zwyczajnym pianiem koguta
i podniebnymi igraszkami światła i cienia.
Gdzie pan Dzień spotyka panią Noc?
Gdzie Pani Noc całuje pana Dzień?.
Pamięć tego co minione zanikała, by dać nowe życie temu,
co ma dopiero się rozpocząć, a to, co kiedyś było,
walczyło o prawo do egzystencji w świecie wolnym od zapomnienia.
Wojna barw, świateł, ciemności, ognia, ziemi, powietrza i wody
trwała nieprzerwanie przez miliony lat
i nic nie zapowiadało, by kiedyś miało się to skończyć…
Świt nie nastąpił.

Źródło życia

Śmierć 

(Kto to widział od takiego słowa zaczynać wiersz 
Nie lepiej od razu 
Się powiesić)

R. Wojaczek – Początek wiersza 

Ten zwyczajny czasu nietakt pewnie się każdemu zdarzy.
Normalsi – Do stracenia


Codzienność. 
Prozaiczne słowo, nie wnoszące ze sobą niczego nowego do tego, co nazwalibyśmy przekazem czy też percepcją rzeczywistości. Ot, wyraz. Rzeczownik, zbyt często przysłaniający nam oczy mgiełką doczesności. 
To zdecydowanie nie jest dobry pomysł na początek tekstu. Nie lepiej od razu się powiesić? - zapytałby Wojaczek i pewnie miałby rację. No właśnie.
Żyjemy w ładnym, kolorowym świecie wypełnionym planami, pogonią za przyjemnościami, małymi i większymi radościami, ale też smutkiem, cierpieniem, niesprawiedliwością i bólem. Ludzkie cierpienia bywają wielorakie, i to bardzo. Przyjemności zresztą też. Czasem jedno łączy się z drugim, bo odchyły od normy bywają różne, tak jak różni są ludzie. Bo przecież są. Jednych cieszy błyszczyk, solarium, pełny portfel i nowy numer „Vivy!”, innym wystarczy tylko by pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko*. Uszczęśliwiające? Niewątpliwie, chyba że ma się alergię i paranoidalny lęk przed owadami latającymi.

Nie bez powodu tekst ten rozpoczął się takim a nie innym wierszem Wojaczka. Nie bez powodu rozpoczął się w zasadzie dwojako, od dwóch słów, zupełnie innych, a przecież ze sobą połączonych (odbieram czytelnikowi inne możliwości interpretacyjne – okrucieństwo wszak też może być perwersyjną przyjemnością). Codzienność – śmierć, śmierć – codzienność. Tańczące wspólnie na cienkiej linii wzajemnego oddziaływania, oplatające swe niekształtne ciała w geście całkowitego oddania i uległości. 
Tak 
To jest coś
** 
Tylko dlaczego – codzienność, nie – życie?

To jedynie wydaje się być problemem z pogranicza filozofii, wąskiej i laickiej, ale jednak. Życie ludzkie, ba, wszelkie życie, zdaje się być całkowicie podporządkowane codzienności, z którą zlewa się w całość. Materia ożywiona i materia nieożywiona to przecież tylko ogniwa wielkiej maszyny Istnienia. Istnienie to czas. Czas tworzy codzienność, powtarzalność i niepowtarzalność, śmiertelność i nieśmiertelność. Tkwimy w niej jak muchy w pajęczej sieci, nieświadome zbliżającego się zagrożenia., które za chwilę wyssie nas do cna, pozostawiając padlinę dla hien. Stąd śmierć (a może Śmierć?), stąd Istnienie i freudowska nieświadomość (a może nadświadomość? Zastanawialiście się nad tym kiedyś?) Codzienność stanowi o życiu. Smutne? Nikt nie obiecywał że będzie przyjemnie. Tekst zaczynający się od słowa „Śmierć” nie może być przyjemny. 

We wspomnianej codzienności walczymy ciągle z widmem Śmierci (tak, właśnie Śmierci, zdecydowanie nie śmierci, to byłoby zbyt trywialne). Tak, z widmem, bo przecież nie z rozpadającym się kościotrupem dzierżącym kosę w dłoni. Walczymy z pewną imaginacją umierania. To właśnie umieranie przeraża najbardziej. Kwestie wiecznego życia w krainie mlekiem, miodem i winem płynącej odstawmy pomiędzy wierzenia indywidualne. Historie o duchach też, tak samo jak reinkarnację, święte krowy, poltergeisty, czyściec i siedem poziomów wieczności. Nie to nas dziś interesuje. Nas interesuje ten zwyczajny czasu nietakt (jak mi się podoba ta metafora!) w kontekście codzienności, która go zaciera. W tym miejscu narrator niewątpliwie pierwszoosobowy pyta Was, bohaterów (nie, nie czytelników, skąd w ogóle taka myśl) o śmierć i umieranie a w zasadzie – o lęk przed śmiercią i umieraniem, sny o śmierci i umieraniu, a co najważniejsze – o ignorowanie perspektywy śmierci i umierania. 

Wróćmy do lęku, pierwszego lęku, który zrodził się jak sen we śnie z pierwszej krwi przelanej w dziejach, do rzeki mojego pierwszego snu, pierwszego, bagatela, snu ludzkości*** jak powiedział Watowski Kain, świadek, ba, sprawca pierwszej śmierci w dziejach. Lęk wyrósł z krwi, cywilizacja ludzka powstała na bazie lęku. Więc świat zbudowany na krwi, na tej prawdziwej, niewinnej, szyderczo dławiącej umysły żyjących? Życie powstałe dzięki śmierci? Czy to nie tragiczny paradoks? Walka ze śmiercią byłaby więc walką z samym życiem, figurą retoryczną, oksymoronem. Czyżby więc pogodzenie się ze śmiercią było zarazem pogodzeniem z życiem? To nie brzmi głupio.

Lęk przed śmiercią byłby więc lękiem przed życiem i odwrotnie – lęk przed życiem lękiem przed śmiercią. Śmierć czynnikiem definiującym życie, więc i codzienność, na którą się ono składa. Czy można więc odkładać ją na plan dalszy, odsuwać do szeroko pojętego lamusa, na bliżej niezdefiniowane „później”? Przecież jej widmo towarzyszy nam w każdej chwili codziennego życia, gdy idziemy ulicą, siedzimy w domu, zasypiamy, budzimy się i przeżywamy swój czas na tym padole. Czy nie warto czasem o niej pomyśleć, oswoić się z nią, z a p r z y j a ź n i ć się ze śmiercią? Przyjąć ją do wiadomości nie jako coś egzotycznego a jako niewątpliwy i nieubłagany los. (To nie jest żadna agitacja. Sugestia taka malutka.) Bo ludzie przecież umierają na każdym kroku, co chwila, w każdym wieku i różnorakich okolicznościach i zwykle dopiero wtedy, gdy dotyka nas cudza śmierć, zastanawiamy się nad własnym życiem, wnikamy w nie głębiej, zatapiamy się we własnym człowieczeństwie. Dopiero w obliczu śmierci zaczynamy żyć. 

A więc życie, życie w codzienności, tej codzienności, którą zwykle banalizujemy, okazywałoby się wynikową perspektywy śmierci. Czasem bliższej, czasem dalszej, ale jednak ciągle obecnej w naszej rzeczywistości, podświadomości, w każdym najmniejszym geście i słowie, znikającym w biegu uciekającego nam przez palce życia. Z drugiej jednak strony, bez tego topora nad naszymi karkami nie czerpalibyśmy soków naszego jednostkowego istnienia, nie docenialibyśmy c z a s u, który został nam dany (odgórnie czy przypadkowo?), nie zmagalibyśmy się tak uparcie i agresywnie z własnym losem. Tak, są wyjątki nie pasujące do schematu, bo przecież takowy schemat na dobrą sprawę nie istnieje.

Czy więc warto myśleć o śmierci, tej prawdziwej śmierci, kiedy serce przestaje bić a my stajemy się wyłącznie wspomnieniem, znikając niczym pyłek z biegu historii? Czy warto myśleć o umieraniu by nauczyć się żyć? Moim zdaniem warto. Chociażby po to, by zrozumieć własne życie. Może niekoniecznie odnaleźć jego sens, bo gdyby było to tak łatwe, poprzednie pokolenia już dawno zostawiłyby nam gotowe wskazówki i recepty na życie. Perspektywa śmierci odsłania człowieka takim, jakim jest w rzeczywistości, pozbawiając go maski i koturnów i wyrzucając z amfiteatru w prawdziwe życie. Szkoda, że tak często następuje to zbyt późno. 


* Edward Stachura Z nim będziesz szczęśliwsza 
** Stanisław Grochowiak Płonąca żyrafa
*** Aleksander Wat Poemat bukoliczny

piątek, 27 lutego 2009

Obietnica

To miał być
Inny świat
Miało nie być bólu
Za wrotami raj

Cichy szept
Martwych plaż
Niezapomniana historia
Nieskończony czas

Krótki deszcz
Zmyć miał łzy
Wiatr odgonić smutek
Nadzieja zdławić krzyk

Nie ma nic
Nic prócz mgły
Powolne w sobie konanie
Bez oporu, bez sił

Kiedyś świat
Zamknie krąg
By odrzucić w niepamięć
Całe świata zło

Umrze los
W wietrze snów
Pozostawi milczeniu
Horyzont niemych głów

Wieje wiatr
Będzie wiał
Kiedyś zniknie na zawsze
Wtedy umrę ja

niedziela, 22 lutego 2009

Upadek?

Dzień spotyka panią Noc
A zmierzch ma kolor krwi
W jęku błogim ginie blask
Przebity brakiem sił

Noc ucieka w ciemny raj
Dzień ściąga ją w odmęty
Krańców ogrodu życia bram
Ponad firnamenty
Miejsc

A kiedy odejdzie
By zniknąć w kruchym lśnieniu
Zostanie Ona sama
Bez sił, w wielkim cierpieniu

Tworząc mroki nieskończone
I pieśni samotnych gwiazd
Które na nieboskłonie
Odliczają czas
Do upadku dla życia
Do upadku dla wiary
Do upadku dla miłości
Do upadku dla...

A gdy upadną i stracą siłę
Świat stanie się już tylko igraszką światła
Jeśli przetrwają w chłodnym blasku życia
Przetrwamy, mimo strachu i kłamstw

Przetrwamy...

***

spojrzałam w górę

stała tam
niczym posąg niezachwianej konieczności
uśmiechała się szyderczo
w jej ręku błysnął nóż

spoglądała na mnie
zza zasłony mroku rzęs
śmiała się
z mej bezradności

czekała na mnie
wiedziała że kiedyś w końcu
przyjdę
z własnej woli

spojrzałam w dół

spojrzałam na świat

pospieszny zatłoczony
taki przeciętny
odrażające!
i ci ludzie nie tacy
jakimi winni być

ona wiedziała

ona wiedziała!

ja nadal nie wiem

nie wiem dlaczego podążyłam za nią
w otchłań niezachwianej wiary która kiedyś gaśnie
tam gdzie nie ma konieczności
gdzie wieczność jest sekundą
...undą...undą...undą...

zabrała mnie ze sobą
do jej świata
który teraz jest moim

nie wiedziałam że towarzyszyła mi
zawsze
od chwili mych narodzin

czekała

imię jej tak dobrze mi znane
poznałam dopiero teraz

śmierć

sobota, 21 lutego 2009

Lśnienie

Pstryk.
Myśl nihilisty.
Pstryk.
Droga w górę rzeki.
Pstryk.
Krzyk nihilisty.

Wyrażenie to za mało.
Brak mu przestrzeni
Semantycznej.

Pstryk.
Śmierć nihilisty.

Pstryk.

piątek, 20 lutego 2009

Dom

Cztery ściany
Mego domu
Z dachem pośród gwiazd

W ścianach krzyk
W oknach mrok
W posadzce otwór ku wieczności

Dach wysoki, wysoki
Odległy
Otwór bliski, nęcący
Wciąż kusi

A ściany krzyczą niemy krzyk
Śpiewając pieśń upadłych Madonn
O zabijaniu siebie w sobie

O zabijaniu siebie w sobie

Otchłań prosta, dach tak trudny
Ściany krzyczeć nie przestaną
Może więc, z tych czterech ścian
W pusty, mroczny, cichy raj?

wtorek, 17 lutego 2009

Kropka

Znikają domy, miasta,
Najnowsze drogi dla starych snów.

Jutro znów czyjeś marzenia 
Rozniesie wiatr nowych czasów.

Wiatr, wiatr, liście, światy,
kolorowe gazety, ulotki, iluzje.

Każde zdanie wymusza postawienie kropki.

Po co?

Po co z wami rozmawiać?
Po co do was mówić?
Po co za was myśleć?

Po co uderzać patosem
w bezmyślne ideały
zapatrzone w dzisiaj?

Przyszłość i tak pokaże
że to wszystko
było błędem.