Wszystkim, którzy błądzą.
Z przyjaźnią sprawa nie jest taka prosta. Długo i z trudem się ją zdobywa, ale kiedy się już przyjaźń posiadło, nie sposób się od niej uwolnić, trzeba stawić czoła.
Albert Camus
Ciemność. Namacalna i gęsta jak smoła, wnikająca w każdy najmniejszy neuron zanurzonego w niej ciała. Dominująca nad światem. Wszechogarniająca czerń wyostrza zmysły do granicy bólu, każdy dźwięk nabiera intensywności krzyku i przywołuje myśl o obecności zagrożenia. Gdy wzrok odmawia przedzierania się przez zasłonę nocy, zmuszając do kluczenia po omacku, nic nie może ukoić lęku. I poczucia winy.
Poczuł to ułamek sekundy przed deportacją. Bo to przecież niewybaczalny błąd, wina tego przeklętego medalionu. Dlaczego zareagował tak impulsywnie? Dlaczego go nie powstrzymali? No tak, Hermiona krzyczała, wołała, prosiła, ale wybrała Pottera. Wybrała Pottera...
Chropowata kora drzewa daje oparcie. Stopa po omacku szuka jakiejkolwiek drogi wolnej od przeszkód. Palce prześlizgują się po zmarzniętej korze, chwytają gałęzie, czerwienieją na mrozie. Twarz atakują miliony płatków śniegu. Noga znajduje oparcie, można zrobić pewniejszy krok w przód, oddalając się od drzewa, które milczy, podobnie jak milczą leśne zwierzęta. Jedyny dźwięk w tym cichym, ciemnym lesie to odgłos upadku ludzkiego ciała.
Upadł na kolana. Postaci nad nim wydawały się sięgać nieboskłonu. Strach zmroził jego serce, choć przecież powinien nauczyć się walczyć z lękiem. Gdyby tu byli... Gdyby ich nie zostawił... Chwila w której stracił różdżkę wydawała się być ostatnią. Już ich nie odnajdzie. Przegrał. Ta świadomość dodała mu odwagi i siły do walki, lecz pomimo to nadal czuł się przegrany, niepotrzebny, czuł się nikim. Z dwoma różdżkami w kieszeni.
Ból. Chłód ogarniający całe ciało. Śnieg wciskający się do oczu i ust. Powolne podnoszenie się po upadku. Całe ciało drętwieje, śliskie podłoże budzi większy niż dotąd lęk. Echo upadku niesie się wśród nocy. Gdzieś w oddali łopoczą skrzydła spłoszonego ptaka. Zimno przenika na wskroś, stopa szuka przestrzeni wolnej od skrywającego się pod warstwą białego puchu lodu. Gałęzie zahaczają o ubranie, niczym ręce powstrzymujące przed podjęciem kolejnego kroku. Ręce przyjaciół...
- Zostawiłeś ich? – niedowierzanie w głosie Billa ukłuło jak nigdy. Wyobraził sobie, jak zareagowałaby mama, Fred, George, Ginny... Wszyscy. Gorzej? Lepiej? Na pewno boleśniej. Nie potrafił spojrzeć bratu w oczy. Jego wzrok wędrował po salonie. Stół, krzesła, kominek z wesoło trzaskającym ogniem, pełna poczucia winy twarz... Nie, nie mógł w nią patrzeć. Odwrócił wzrok od lustra w zdobionych ramach i utkwił go w dywanie.
- Bill, ja... – zaczął nieśmiało.
- Myślałem, że tylko jeden z moich braci jest skończonym dupkiem. A teraz ty zdradzasz swoich przyjaciół – powiedział Bill spokojnie. Usłyszeli dźwięk trzaskanego szkła. Fleur, stojąca w progu salonu, wyciągnęła różdżkę, by naprawić rozbitą szklankę. Nie zwrócili na nią uwagi. Pomiędzy braćmi zdawał się rosnąć mur wzajemnego niezrozumienia i żalu. Pierwszy raz tego dnia spojrzeli sobie w oczy.
- Nie zdradziłem ich, Bill. Lepiej umrzeć niż zdradzić swoich przyjaciół. Nie zdradziłem... Prawda? – Głos zaczął mu się łamać, wstrzymał oddech, czuł, jak do oczu cisną się łzy. I nie potrafił ich powstrzymać.
Chłód na policzkach taki sam jak wtedy. Takie samo poczucie pustki, taka sama ciemność w sercu. Otwarta rana, która przecież kiedyś musi się zagoić. Jeśli ich znajdzie. Jeśli mu wybaczą. Drży z zimna. A może ze strachu? Gdzieś w oddali trzaska gałązka, przypominając o smutnej rzeczywistości. Nasłuchiwanie i znów cisza. Milczenie uśpionego lasu. Stopa wyczuwa twardy grunt chroniony przed śniegiem dachem z gałęzi. Zmęczenie daje o sobie znać. Usiąść. Choćby na chwilę.
- Usiądź. – Opiekuńcze ramię brata podtrzymywało dygoczące od szlochu ciało. Och, jakie to żałosne.
- Bill...
- Odnajdziesz ich. Na pewno ich odnajdziesz.
Ktoś wcisnął mu w rękę chusteczkę. Wilgotna mgła powoli znikała z oczu. Obraz wyostrzył się i dostrzegł twarz starszego brata tak bliską, jak nigdy dotąd. Ciepła ręka dotknęła jego dłoni. Fleur milczała, tylko jej dotyk wyrażał współczucie, może żal, może zrozumienie, ale na pewno nie złość. Patrzyła w przestrzeń, jakby nie potrafiła odnaleźć właściwych słów. Jej milczenie było gorsze od nagany Billa. Bez słowa podała mu szklankę z gorącą herbatą, gestem wskazała stojącą na stole szarlotkę. Ta milcząca gościnność go przeraziła, więc milczał, podobnie jak jego brat i bratowa. Cisza opanowała dom.
Cisza. Nienaturalna cisza, poczucie kręcenia się w kółko i beznadziejności. Ich zaklęcia ochronne są naprawdę dobre. A może się myli? Może wcale ich tu nie ma? Może to tylko sprytna pułapka, może... zemsta? Nie, to niemożliwe. Bał się otaczającej go zewsząd, smolistej ciemności nie mniej niż świtu. Podwinął nogi i objął je ramionami. Tak jest odrobinę cieplej.
Siedział na łóżku, podwinięte nogi objął ramionami. Cisza Muszelki go przytłaczała. Nie, Fleur i Bill nie pogodzili się z tym, co zrobił, wiedział to. Czuł to w ich wzroku i w upartym, ciężkim milczeniu. Wiele by dał, by móc być teraz w Norze z nimi wszystkimi, by Voldemort nie istniał, rozpłynął się w powietrzu, by ta wojna nie pogrążała go w takiej rozpaczy i tęsknocie. Krzyczała... Wołała go... Wybrała Pottera... Przypomniał sobie brzmienie jej głosu, tak aksamitne i kojące. Lubił, gdy wypowiadała jego imię, tak jak teraz. Jak teraz? Wygaszacz znalazł się w jego dłoni. To czysta głupota, ale dlaczego nie... Pstryknął i ujrzał światło.
Refleks światła na powiece wybudza z drzemki. Światło? Niemożliwe. Skostniałe nogi z trudem podnoszą się ze zmarzniętej ziemi, wzrok szuka blasku pośród mrocznego lasu. Ciało bezwiednie lgnie w stronę tajemniczej poświaty za drzewami. Oczy nie wierzą oślepiającemu błyskowi, który się im ukazuje. Patronus. Srebrna łania. Nie czuje lęku, choć pewnie powinien. Nie czuje niczego. Podąża za łanią.
poniedziałek, 2 marca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz