sobota, 28 lutego 2009
***
Świat spał, nieprzygotowany na niespodzianki przyszłości,
pewien, że kolejne dni zawitają ze zwyczajnym pianiem koguta
i podniebnymi igraszkami światła i cienia.
Gdzie pan Dzień spotyka panią Noc?
Gdzie Pani Noc całuje pana Dzień?.
Pamięć tego co minione zanikała, by dać nowe życie temu,
co ma dopiero się rozpocząć, a to, co kiedyś było,
walczyło o prawo do egzystencji w świecie wolnym od zapomnienia.
Wojna barw, świateł, ciemności, ognia, ziemi, powietrza i wody
trwała nieprzerwanie przez miliony lat
i nic nie zapowiadało, by kiedyś miało się to skończyć…
Świt nie nastąpił.
Źródło życia
(Kto to widział od takiego słowa zaczynać wiersz
Nie lepiej od razu
Się powiesić)
R. Wojaczek – Początek wiersza
Ten zwyczajny czasu nietakt pewnie się każdemu zdarzy.
Normalsi – Do stracenia
Codzienność.
Prozaiczne słowo, nie wnoszące ze sobą niczego nowego do tego, co nazwalibyśmy przekazem czy też percepcją rzeczywistości. Ot, wyraz. Rzeczownik, zbyt często przysłaniający nam oczy mgiełką doczesności.
To zdecydowanie nie jest dobry pomysł na początek tekstu. Nie lepiej od razu się powiesić? - zapytałby Wojaczek i pewnie miałby rację. No właśnie.
Żyjemy w ładnym, kolorowym świecie wypełnionym planami, pogonią za przyjemnościami, małymi i większymi radościami, ale też smutkiem, cierpieniem, niesprawiedliwością i bólem. Ludzkie cierpienia bywają wielorakie, i to bardzo. Przyjemności zresztą też. Czasem jedno łączy się z drugim, bo odchyły od normy bywają różne, tak jak różni są ludzie. Bo przecież są. Jednych cieszy błyszczyk, solarium, pełny portfel i nowy numer „Vivy!”, innym wystarczy tylko by pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko*. Uszczęśliwiające? Niewątpliwie, chyba że ma się alergię i paranoidalny lęk przed owadami latającymi.
Nie bez powodu tekst ten rozpoczął się takim a nie innym wierszem Wojaczka. Nie bez powodu rozpoczął się w zasadzie dwojako, od dwóch słów, zupełnie innych, a przecież ze sobą połączonych (odbieram czytelnikowi inne możliwości interpretacyjne – okrucieństwo wszak też może być perwersyjną przyjemnością). Codzienność – śmierć, śmierć – codzienność. Tańczące wspólnie na cienkiej linii wzajemnego oddziaływania, oplatające swe niekształtne ciała w geście całkowitego oddania i uległości.
Tak
To jest coś**
Tylko dlaczego – codzienność, nie – życie?
To jedynie wydaje się być problemem z pogranicza filozofii, wąskiej i laickiej, ale jednak. Życie ludzkie, ba, wszelkie życie, zdaje się być całkowicie podporządkowane codzienności, z którą zlewa się w całość. Materia ożywiona i materia nieożywiona to przecież tylko ogniwa wielkiej maszyny Istnienia. Istnienie to czas. Czas tworzy codzienność, powtarzalność i niepowtarzalność, śmiertelność i nieśmiertelność. Tkwimy w niej jak muchy w pajęczej sieci, nieświadome zbliżającego się zagrożenia., które za chwilę wyssie nas do cna, pozostawiając padlinę dla hien. Stąd śmierć (a może Śmierć?), stąd Istnienie i freudowska nieświadomość (a może nadświadomość? Zastanawialiście się nad tym kiedyś?) Codzienność stanowi o życiu. Smutne? Nikt nie obiecywał że będzie przyjemnie. Tekst zaczynający się od słowa „Śmierć” nie może być przyjemny.
We wspomnianej codzienności walczymy ciągle z widmem Śmierci (tak, właśnie Śmierci, zdecydowanie nie śmierci, to byłoby zbyt trywialne). Tak, z widmem, bo przecież nie z rozpadającym się kościotrupem dzierżącym kosę w dłoni. Walczymy z pewną imaginacją umierania. To właśnie umieranie przeraża najbardziej. Kwestie wiecznego życia w krainie mlekiem, miodem i winem płynącej odstawmy pomiędzy wierzenia indywidualne. Historie o duchach też, tak samo jak reinkarnację, święte krowy, poltergeisty, czyściec i siedem poziomów wieczności. Nie to nas dziś interesuje. Nas interesuje ten zwyczajny czasu nietakt (jak mi się podoba ta metafora!) w kontekście codzienności, która go zaciera. W tym miejscu narrator niewątpliwie pierwszoosobowy pyta Was, bohaterów (nie, nie czytelników, skąd w ogóle taka myśl) o śmierć i umieranie a w zasadzie – o lęk przed śmiercią i umieraniem, sny o śmierci i umieraniu, a co najważniejsze – o ignorowanie perspektywy śmierci i umierania.
Wróćmy do lęku, pierwszego lęku, który zrodził się jak sen we śnie z pierwszej krwi przelanej w dziejach, do rzeki mojego pierwszego snu, pierwszego, bagatela, snu ludzkości*** jak powiedział Watowski Kain, świadek, ba, sprawca pierwszej śmierci w dziejach. Lęk wyrósł z krwi, cywilizacja ludzka powstała na bazie lęku. Więc świat zbudowany na krwi, na tej prawdziwej, niewinnej, szyderczo dławiącej umysły żyjących? Życie powstałe dzięki śmierci? Czy to nie tragiczny paradoks? Walka ze śmiercią byłaby więc walką z samym życiem, figurą retoryczną, oksymoronem. Czyżby więc pogodzenie się ze śmiercią było zarazem pogodzeniem z życiem? To nie brzmi głupio.
Lęk przed śmiercią byłby więc lękiem przed życiem i odwrotnie – lęk przed życiem lękiem przed śmiercią. Śmierć czynnikiem definiującym życie, więc i codzienność, na którą się ono składa. Czy można więc odkładać ją na plan dalszy, odsuwać do szeroko pojętego lamusa, na bliżej niezdefiniowane „później”? Przecież jej widmo towarzyszy nam w każdej chwili codziennego życia, gdy idziemy ulicą, siedzimy w domu, zasypiamy, budzimy się i przeżywamy swój czas na tym padole. Czy nie warto czasem o niej pomyśleć, oswoić się z nią, z a p r z y j a ź n i ć się ze śmiercią? Przyjąć ją do wiadomości nie jako coś egzotycznego a jako niewątpliwy i nieubłagany los. (To nie jest żadna agitacja. Sugestia taka malutka.) Bo ludzie przecież umierają na każdym kroku, co chwila, w każdym wieku i różnorakich okolicznościach i zwykle dopiero wtedy, gdy dotyka nas cudza śmierć, zastanawiamy się nad własnym życiem, wnikamy w nie głębiej, zatapiamy się we własnym człowieczeństwie. Dopiero w obliczu śmierci zaczynamy żyć.
A więc życie, życie w codzienności, tej codzienności, którą zwykle banalizujemy, okazywałoby się wynikową perspektywy śmierci. Czasem bliższej, czasem dalszej, ale jednak ciągle obecnej w naszej rzeczywistości, podświadomości, w każdym najmniejszym geście i słowie, znikającym w biegu uciekającego nam przez palce życia. Z drugiej jednak strony, bez tego topora nad naszymi karkami nie czerpalibyśmy soków naszego jednostkowego istnienia, nie docenialibyśmy c z a s u, który został nam dany (odgórnie czy przypadkowo?), nie zmagalibyśmy się tak uparcie i agresywnie z własnym losem. Tak, są wyjątki nie pasujące do schematu, bo przecież takowy schemat na dobrą sprawę nie istnieje.
Czy więc warto myśleć o śmierci, tej prawdziwej śmierci, kiedy serce przestaje bić a my stajemy się wyłącznie wspomnieniem, znikając niczym pyłek z biegu historii? Czy warto myśleć o umieraniu by nauczyć się żyć? Moim zdaniem warto. Chociażby po to, by zrozumieć własne życie. Może niekoniecznie odnaleźć jego sens, bo gdyby było to tak łatwe, poprzednie pokolenia już dawno zostawiłyby nam gotowe wskazówki i recepty na życie. Perspektywa śmierci odsłania człowieka takim, jakim jest w rzeczywistości, pozbawiając go maski i koturnów i wyrzucając z amfiteatru w prawdziwe życie. Szkoda, że tak często następuje to zbyt późno.
* Edward Stachura Z nim będziesz szczęśliwsza
** Stanisław Grochowiak Płonąca żyrafa
*** Aleksander Wat Poemat bukoliczny
piątek, 27 lutego 2009
Obietnica
Inny świat
Miało nie być bólu
Za wrotami raj
Cichy szept
Martwych plaż
Niezapomniana historia
Nieskończony czas
Krótki deszcz
Zmyć miał łzy
Wiatr odgonić smutek
Nadzieja zdławić krzyk
Nie ma nic
Nic prócz mgły
Powolne w sobie konanie
Bez oporu, bez sił
Kiedyś świat
Zamknie krąg
By odrzucić w niepamięć
Całe świata zło
Umrze los
W wietrze snów
Pozostawi milczeniu
Horyzont niemych głów
Wieje wiatr
Będzie wiał
Kiedyś zniknie na zawsze
Wtedy umrę ja
niedziela, 22 lutego 2009
Upadek?
A zmierzch ma kolor krwi
W jęku błogim ginie blask
Przebity brakiem sił
Noc ucieka w ciemny raj
Dzień ściąga ją w odmęty
Krańców ogrodu życia bram
Ponad firnamenty
Miejsc
A kiedy odejdzie
By zniknąć w kruchym lśnieniu
Zostanie Ona sama
Bez sił, w wielkim cierpieniu
Tworząc mroki nieskończone
I pieśni samotnych gwiazd
Które na nieboskłonie
Odliczają czas
Do upadku dla życia
Do upadku dla wiary
Do upadku dla miłości
Do upadku dla...
A gdy upadną i stracą siłę
Świat stanie się już tylko igraszką światła
Jeśli przetrwają w chłodnym blasku życia
Przetrwamy, mimo strachu i kłamstw
Przetrwamy...
***
stała tam
niczym posąg niezachwianej konieczności
uśmiechała się szyderczo
w jej ręku błysnął nóż
spoglądała na mnie
zza zasłony mroku rzęs
śmiała się
z mej bezradności
czekała na mnie
wiedziała że kiedyś w końcu
przyjdę
z własnej woli
spojrzałam w dół
spojrzałam na świat
pospieszny zatłoczony
taki przeciętny
odrażające!
i ci ludzie nie tacy
jakimi winni być
ona wiedziała
ona wiedziała!
ja nadal nie wiem
nie wiem dlaczego podążyłam za nią
w otchłań niezachwianej wiary która kiedyś gaśnie
tam gdzie nie ma konieczności
gdzie wieczność jest sekundą
...undą...undą...undą...
zabrała mnie ze sobą
do jej świata
który teraz jest moim
nie wiedziałam że towarzyszyła mi
zawsze
od chwili mych narodzin
czekała
imię jej tak dobrze mi znane
poznałam dopiero teraz
śmierć
sobota, 21 lutego 2009
Lśnienie
Myśl nihilisty.
Pstryk.
Droga w górę rzeki.
Pstryk.
Krzyk nihilisty.
Wyrażenie to za mało.
Brak mu przestrzeni
Semantycznej.
Pstryk.
Śmierć nihilisty.
Pstryk.
piątek, 20 lutego 2009
Dom
Mego domu
Z dachem pośród gwiazd
W ścianach krzyk
W oknach mrok
W posadzce otwór ku wieczności
Dach wysoki, wysoki
Odległy
Otwór bliski, nęcący
Wciąż kusi
A ściany krzyczą niemy krzyk
Śpiewając pieśń upadłych Madonn
O zabijaniu siebie w sobie
O zabijaniu siebie w sobie
Otchłań prosta, dach tak trudny
Ściany krzyczeć nie przestaną
Może więc, z tych czterech ścian
W pusty, mroczny, cichy raj?
wtorek, 17 lutego 2009
Kropka
Najnowsze drogi dla starych snów.
Jutro znów czyjeś marzenia
Rozniesie wiatr nowych czasów.
Wiatr, wiatr, liście, światy,
kolorowe gazety, ulotki, iluzje.
Każde zdanie wymusza postawienie kropki.
Po co?
Po co do was mówić?
Po co za was myśleć?
Po co uderzać patosem
w bezmyślne ideały
zapatrzone w dzisiaj?
Przyszłość i tak pokaże
że to wszystko
było błędem.